piątek, 26 lipca 2013

Przekleństwa niewinności


 "Virgin Suicides" opowiada historię pięciu sióstr, które separowane od świata przez nadopiekuńczych rodziców, chcą poznać uroki dojrzewania poza surowym katolickim domem. Prawdziwa tragedia zaczyna się, kiedy najmłodsza z nich próbuje popełnić samobójstwo... 













W drugą siostrę Lisbon wcieliła się Marcelina :)


wtorek, 9 lipca 2013

Open'er 2013



Za sprawą niesamowicie spontanicznej decyzji postanowiłam pojechać na Open'era. Po zakupie biletu miałam nie więcej czasu niż na pójście po namiot i spakowanie walizki. Nie żałuję - wręcz przeciwnie.
Gdy tylko nadmuchaliśmy materac (najlepsza decyzja w moim życiu, nie wyobrażam sobie spania na karimacie...) poszliśmy tańczyć, poznaliśmy niewyobrażalnie nieogarniętych (oraz niewyobrażalnie przystojnych) Waliczyków i zostaliśmy zagadani przez niewiarygodnie pijanego, rudego "artystę" - kimkolwiek był (?!) - Adriana Hannę, by naszą pierwszą noc w Gdyni zakończyć śpiewaniem piosenek pasażerami z przejeżdżającego przez pole namiotowe busa (jak się później zorientowaliśmy zespołem Kamp!).
Początki jednak bywają trudne. Ekscytacja festiwalem minęła mi na otwierającym koncercie. Nie dość, że ja i mój chłopak byliśmy chyba jedynymi na których uśmiech Dawida Podsiadło nie robił najmniejszego wrażenia (zauważyliście gitarzystę, który wyglądał jak młody Carlos Santana albo elektryczny kontrabas?), to dodatkowo zamiast nabrać energii na następne wydarzenia, chętniej położyłabym się na lotniskowej trawie i po prostu zasnęła. Jasne, Dawid to przesympatyczny chłopak, skromny i utalentowany, lecz jakby w złym miejscu i czasie. Trójkąty i kwadraty, ale co poza tym? Gdzie ta szalona zabawa?
Zniechęcona wylądowałam dosyć przypadkiem na Editorsach. Nie jestem ich wielką fanką, ale tym razem byłam raczej pozytywnie zaskoczona. Poza tym - zapamiętać na przyszłość - szukanie się w tłumie pod sceną jest praktycznie niewykonalne. Blur jakoś też nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia, ale kto by nie pokrzyczał "woo hoo". Na Kendricku Lamarze ponoć były pustki - sama nie wiem, nie byłam. Załapałam się na końcówkę Alt - J, które również ni jak nie pasowało mi w ten "festiwalowy klimat". Wisienką na torcie pierwszego dnia miało być Crystal Castles, które naprawdę uwielbiam. Jak się okazało nie tylko ja. W namiocie brakowało powietrza, a już tym bardziej przestrzeni. Wydostanie się z tłumu było prawdziwą walką o przetrwanie. Niestety, nagłośnienie z boku nie było zbyt zachwycające i gdyby nie to, że znam teksty na pamięć, pewnie wcale nie wiedziałabym, że poza basem Alice też coś śpiewa....
Czwartkowe koncerty natomiast zaczęły cudownie. Od tego momentu Kim Nowak na stałe zagościł na mojej plejliście. Pogo było też wspaniałe i wszyscy, którzy tańczyli razem ze mną, byli zdziwieni jedyną dziewczyną, która mimo swojego półtora metra wzrostu, rozpycha się łokciami nie gorzej niż reszta. Potem padał deszcz, a mi krew ciekła z rozwalonej wargi. Chyba wyznaję zasadę, że jeśli po koncercie nic nie boli to nie jest wart zapamiętania. Sprawdza się w większości przypadków. Na szczęście - całkiem niespodziewanie dla wieloletnich festiwalowiczów - już po chwili foliowe kurtki i kalosze nie były potrzebne. Tylko wyglądało groźnie. Żeby się ogrzać wstąpiliśmy na Alter Stage. Absolutnie niefestialowy Pianohooligan w innym miejscu i czasie zrobił by na mnie piorunujące wrażenie. W końcu Arctic Monkeys, tak jak oczekiwałam, nie zawiodło moich oczekiwań. Niesamowita energia, ale potem poczułam się jakoś niezbyt dobrze -pewnie przez całkowite zaburzenie godzin funkcjonowania- i zamiast wyczekiwanego Łąki Łana i Marii Peszek zobaczyłam już tylko swój namiot i ramiona przejętego moim zdrowiem najlepszego chłopaka na świecie (tak, mojego osobistego <3).
W piątek przyszliśmy pod main stage dosyć późno - na Skunk Anansie. Nie rozumiem, dlaczego nie byli headlinerem. Skin jest prawdziwą sceniczną bestią, daje fanom niesamowicie dużo pozytywnej energii, której nie sposób nie ulec. Jej pół cekinowe i pół przezroczyste legginsy i białe buty z ćwiekami bez wahania przygarnęłabym do własnej szafy. Nie mogliśmy się niestety rozdwoić, a bardzo nam zależało na koncercie Oszibarack. Bardzo ich lubię, ale grali bez wokalu i jednak słuchanie elektroniki przez godzinę nie jest na moją psychikę. Byłam ciekawa Queens of the Stone Age z racji, że za perkusją usiadł Dave Grohl. Wielki szacunek, ale sam koncert nie zrobił na mnie większego wrażenia. Właściwie zasypiałam na stojąco -dosłownie- czekając na Disclosure. Bez przekonania stałam w tłumie, ale kiedy tylko weszli na scenę, wszyscy zaczęli tańczyć. I nie przestali już do końca.
W sobotę największą sensacje wzbudziła przechadzająca się po festiwalowym miasteczku Rihanna w prześlicznym, czarno-białym dresie. Na ten dzień czekałam najbardziej. Koncert Crystal Fighters właściwie przerósł moje wysokie wymagania. Kings of Leon tak samo. Lao Che nie zawodzi nigdy.
Na Rihanne warto było czekać tę nadprogramową godzinę. O ile nie spełnia moich muzycznych wymagań, pod względem wizualnym był idealny. Chociaż nie zaśpiewała "Pon the Replay"... To jedna z tych kobiet na widok których przechodzą mnie dreszcze (żeby tylko).
Poza tym Open'er jest nieskończoną kopalnią modowych inspiracji i niebanalnych ludzi, wrócę tam za rok. Zaspokaja moje niecodzienne gusta muzyczne. Ale do tego czasu zdecydowanie żadnych Heinekenów...